piątek, 4 lutego 2011

Jak nie urok to sraczka :)

Jaś w niedzielę o 22 (sic!) został wypisany ze szpitala. Cieszyłam się jak głupia, bo Młody odzyskał siły i już prawie zaczynał roznosić oddział. Przed wypisem była jeszcze nerwówka z badaniem moczu - wyniki z dnia przyjęcia do szpitala były przerażające, ale na szczęście o 21 miła Pani pielęgniarka poszła po wyniki moczu pobranego o 19 i już tylko wyjęcie wenflonu, sprawdzenie po godzinie czy nie ma zakażenia i o 22 30 byliśmy w domu. Wszyscy wykończeni. Dwie noce na podłodze robią swoje ( w czasach licealnych imprez jakoś mi to nie przeszkadzało - starość nie radość). W poniedziałek postanowiłam wziąć wolne, pojechaliśmy do lekarza rejonowego na kontrolę i Małżonek dostał zwolnienie na opiekę nad dziecko do końca tygodnia - Niania na antybiotyku, Jasiek wciąż kaszlący i z gilem, a my już mamy dosyć ciągłego zarażania jeden od drugiego. I już myślałam, że wychodzimy na prostą, że jest ok... a tu we wtorek Jaś znów rzygał, a ja miałam wyrzuty sumienia, że chciałam za szybko wyjść... na szczęście jemu się uspokoiło... za to z środy na czwartek od 3 w nocy ja przytulałam kibel. Wojciech mi wypominał, że pewnie znów coś źle pogryzłam. A tu bęc i po moim wyjściu do pracy to on zaczął i to od razu na dwa fronty. Diagnoza: zatrucie pokarmowe kiełbasą z pewnego supermarketu, bo rota przechodziłam jeszcze przed Jasiem... Mnie najgorsze jazdy dopadły w pracy, do domu wróciłam ledwo żywa, Małżonek też nie w formie, na szczęście Jaś cały zdrowy i zadowolony donosił nam suche bułeczki i picie - Kochany Łobuz :). Dziś obudziłam się lekka i w formie - i tak do 10, a potem kolejna rewolucja żołądkowa i obecnie czuję się jakbym miała stado żab skaczących po kiszkach i wydających godowe dźwięki. Ale na szczęście już jest weekend i mogę do woli pobalować na własnym kibelku, a to już wielki sukces:)